Trudno było zdobyć ich zaufanie?
- Bez zaufania nie byłoby tego filmu. Zajęło mi to ponad rok. Oni sami też musieli się do mnie przekonać. To był bardzo mozolny proces. Coś tam pewnie szukali o mnie w internecie. Myślę, że pomógł mi fakt, że pracowałem przy "Skazanym na bluesa".
A jak to się w ogóle zaczęło?
- Właśnie w tym miejscu, gdzie teraz rozmawiamy - w Chorzowskim Centrum Kultury. Autorem pomysłu jest Rysiek Sadłoń. Zapraszał mnie do ChCK-u z różnymi filmami i wiercił dziurę w brzuchu. "Tyle już w życiu filmów zrobiłeś. Czas, byś zrobił coś i dla Chorzowa" - powtarzał. Nie było trudno mnie przekonać, nabrać (śmiech ). Chorzów, Śląsk - to moje życie. Moje smutki i radości. Wyemigrowałem do Warszawy za pracą, za chlebem. Ale, gdy ktoś mnie pyta, gdzie żyje się lepiej, to nie potrafię nawet opisać, porównać, jak dużo lepiej żyje się na Śląsku.
Wspominał Pan, jak ciężko było zdobyć zaufanie kibiców Ruchu. Miał Pan chwile zwątpienia?
- Cały czas mam. Ten temat jest jednak tak prawdziwy, autentyczny. Wywołuje we mnie takie emocje, że absolutnie wierzę, że to się nadaje na film! Sztuka, żeby była prawdziwa, musi być szczera. I pod tym względem mam komfort pracy. Nie muszę nic kombinować, dopisywać, oszukiwać. Ci ludzie, kibice, są niezwykle prawdziwi i mocni.

Trzyma się Pan scenariusza, który nakreślił przed rozpoczęciem prac? Kto jest bohaterem filmu?
- Niektórych scen nie udało się zrealizować, ale powstały i takie, o których nawet nie marzyłem. Bohater jest zbiorowy. Szukałem tych, którzy staną przed kamerę i powiedzą, co myślą. To okazało się najtrudniejsze. To zamknięta grupa, która często ma problemy z prawem. Tacy ludzie nie potrzebują rozgłosu. Tymczasem ja nie chciałem kolejnego filmu, w którym goście odwracają się tyłem do kamery, zakładają kaptury, a dźwiękowiec zmienia im głos. Taka sensacja mnie nie interesuje. U mnie zobaczycie ich twarze, poznacie pseudonimy. Zaręczam, że policja ma teczki większości z nich i bez trudu - jeżeli tylko będzie chciała - dopasuje pseudonim do nazwiska.
Był jakiś punkt zwrotny we wzajemnym poznawaniu?
- To był proces. Zbliżanie się krok po kroku. Oni w grupie są często nieprzewidywalni. Impulsywni w iałaniu i okazywaniu emocji. Dlatego tak ważnym było dotarcie do jednostek. Niebywała rzecz. Jeden z moich bohaterów jest górnikiem. To kibic z dziada pradziada - dzięki któremu powstały niezapomniane sceny w kopalni. Chłopak zaprosił pod ziemię trzech piłkarzy Ruchu, a ja towarzyszyłem im z kamerą. Piękna scena! Pół roku musiałem chodzić za tym, żeby się udało. Potrzebna była zgoda kopalni, klubu, marketingu, pani prezes... Pół roku pracy - jedna scena. Ale było warto!
Nie obawia się Pan, że zostanie posądzony o gloryfikację chuligaństwa?
- Im dłużej żyję w tym naszym zorganizowanym systemie, tym staję się większym anarchistą. Zanim odpowiem na to pytanie, to opowiem o swoich doświadczeniach z policją. Nie potrafię rozmawiać z policjantami, bo mam wrażenie, że oni nie chcą mnie słuchać. Pamiętam, jak sponiewierano mnie psychicznie i fizycznie, bo nie pozwoliłem wciągnąć swojego samochodu na lawetę. A przecież chciałem dowieźć to cholerne OC! Ale dlaczego ja o tym wszystkim mówię? A dlatego, że policja może się wypowiedzieć w mediach. Grzegorz Lato (prezes PZPN-u) też, a kibicom nikt dotąd głosu nie dał. Czy to będzie gloryfikacja chuligaństwa? Nie. Jestem bezstronny. Nie oskarżam ani nie bronię policji. Daje kibicom głos. Wypadło na niebieskich, bo jestem stąd, z Chorzowa.